Errare humanum est, in errore perservare stultum
Rozmawimy z Januszem Krucińskim - aktorem, wokalistą, autorem tekstów piosenek.
Czym dziś jest teatr? Jak Pan postrzega rolę teatru w rzeczywistości smartfonów i tabletów?
Uważam, że w obecnych okolicznościach Teatr jest gwarancją przetrwania człowieczeństwa. Daje On możliwość pobudzenia i grania na ludzkich uczuciach, nawet w sytuacji skrajnego kryzysu możliwości technicznych, jakimi dysponujemy w danej nam rzeczywistości. Mówiąc prościej… ludzi można wzruszyć do łez nawet bez kostiumów, charakteryzacji, reflektorów, czy sceny.
W dzisiejszych bezdusznych czasach na wagę złota jest każde działanie, które w jakikolwiek sposób pielęgnuje emocje i uczucia, dzięki którym Homo sapiens wyróżnia się na tle innych przedstawicieli królestwa zwierząt (choć w tej kwestii pojawia się coraz więcej wątpliwości). A w niepewnej przyszłości teatr może okazać się kapsułą ratunkową, która przeniesie nasze człowieczeństwo w jakieś lepsze miejsce, czy czas.
Zawsze, kiedy spotykam na swojej drodze entuzjastę nowoczesnych technologii, nie negując licznych korzyści wynikających z ich użytkowania, prędzej czy później znajduję sposobność do zadania jednego pytania: co będzie kiedy zabraknie prądu?
Blaski i cienie zawodu aktora?
Blaski… to te chwile na scenie, kiedy można bez reszty oddać się uczuciom i widzom zarazem. Cienie… to kulisy. Dosłownie i w przenośni. Jestem przeciwnikiem uogólnień, ale czasem one właśnie dają właściwy szkic sytuacji. Zatem uogólniając… Powszechny szacunek, jakim cieszył się Teatr i Jego Ludzie w minionej epoce, od dawna jest już tylko wspomnieniem. „Wariacje na temat skrzypka Herzowicza” Grzegorza Bukały, czy „Poeta i Pan Strauss” Krzysztofa Daukszewicza, to genialne piosenki, które były komentarzem do pewnego fragmentu rzeczywistości. Dziś już raptem garstka ludzi rozumie, o czym one traktują, a pewnie jeszcze mniej widzi, że mimo dziejowej zmiany, w tej materii tak naprawdę niewiele się zmieniło. Wszystko to prowadzi prostą drogą na Daukszewiczowskie „Zadupie”. A tam rzadko dociera światło.
Pana największa porażka?
Ładnych parę lat temu, będąc jeszcze stosunkowo młodym i naiwnym artystą, dałem się namówić na występ w jednym z klubów, posiadających wyselekcjonowaną klientelę, które dziś tak tłumnie odwiedzane są przez młodych posiadaczy kart kredytowych o wysokim limicie. Ponieważ nigdy nie bawiły mnie tego rodzaju miejsca, ani taka forma spędzania czasu, nie miałem pojęcia czym to pachnie. A okazało się, że w kontekście mojego występu pachniało właśnie porażką. Ale cóż, nie popełni błędów tylko ten, kto zaniecha wszelkiego działania.
Największy sukces?
Fakt, że rok po roku, premiera za premierą, udaje mi się stawać na wysokości powierzonego mi zadania i realizować artystyczne wyzwania. Może to niezbyt wiele, ale jak dotąd wystarczy, by od czasu do czasu dowiedzieć się, że dzięki mojej pracy ktoś odzyskał wiarę w ludzi, a ktoś inny właśnie się jej uczy. To największe wyrazy uznania, jakimi można nagrodzić Artystę za jego oddanie.
Co warto a czego trzeba unikać?
Warto… kochać i obdarzać wszystkich wokoło zwykłym szczerym uśmiechem. Warto poznawać ludzi, podróżować patrząc na świat przez pryzmat ich zwyczajnego, codziennego życia. No i warto czytać, kiedy tylko jest to możliwe. Unikać… głupoty, zawziętości, zaślepienia, fanatyzmu, chamstwa, ulegania własnym i cudzym złym emocjom, chorym ambicjom.
Najciekawsza anegdota z planu albo desek teatru?
Może nie najciekawsza, ale osobista i z perspektywy czasu bardzo zabawna. Jest taka scena w „Alicji w Krainie Czarów”, w której jako Biały Królik usiłuję wejść przez okno do domu opanowanego przez Alicję, uwięzioną w jego wnętrzu za sprawą kolejnej zmiany rozmiaru. W efekcie tych usiłowań zostaję strącony z drabiny i po chwili walki z własną nieudolnością, nie mogąc wstać wołam Świnkę Morską, która pracuje dla mnie w charakterze ogrodnika. I oto pewnego dnia spadam z owej drabiny, leżę na scenie i turlając się z boku na bok, rozpaczliwie poszukuję w pamięci imienia, które owa Świnka nosi, a którym powinienem ją (a właściwie jego, bowiem to samiec) zawołać. Coś tam mruczę, stękam, jajdolę, trwa to wieczność, a w głowie czarna dziura. Wreszcie w akcie desperacji decyduję się na przerwanie nierównej walki z owym zamroczeniem i wykrzykuję gromkie… „R a t u n k u!”. W tym momencie swą przytomnością ratuje mnie z opresji kolega, który domyśliwszy się, że coś jest nie tak, wpadł na scenę ze słowami: „…Ratunku… …Ratunku, Pafnucy! Jak bieda, to zawsze tylko… …Ratunku, Pafnucy!” I stała się jasność! Pafnucy! Tak brzmiało słowo klucz. Dalej już poszło bez potknięć, ale tych kilka sekund niepamięci to był istny koszmar trwający wieki.
Jakie role Pan odrzuca i dlaczego?
Zdarzyło mi się raz w życiu zrezygnować z kilku ról epizodycznych, które miałem zagrać w jednym ze spektakli familijnych chorzowskiego Teatru Rozrywki. Dostałem wtedy równocześnie propozycję zagrania w Szczecinie roli Tony’ego w musicalu „West Side Story”. Od tamtej pory w jakiś dziwny sposób udaje mi się omijać zdradliwe skały wyborów. Jeśli zdarza się jakiś konflikt, który kazałby mi wybierać którąś ze stron monety, zawsze rozwiązanie przynosi przypadek. Szczęście i tyle. Gdybym musiał jakąś rolę odrzucić, to zapewne taką, której przyjęcie pozostawałoby w konflikcie z moim sumieniem, bądź taką, która przerasta moje umiejętności. Chociaż w tym drugim przypadku po prostu nie staje się do przesłuchań.
O jakiej roli Pan marzy?
Jeżeli za kilka lat uda mi się na powrót zapuścić włosy, to będę kombinował jakby tu naprowadzić kogoś na myśl zrealizowania „Rasputina”. A poważnie… wszystko po przecinku. Sądzę również, że powoli dojrzewam do zmierzenia się z rolą sprzeczną ze wszystkim, co zrobiłem do tej pory – flagowy szwarccharakter, totalna kanalia, zwyrodnialec, wcielone zło. Mam jednak wrażenie, że w repertuarze musicalowym nie ma postaci nieskazitelnie złej. Ale kto wie…
Czy łatwo jest pogodzić aktorstwo z życiem rodzinnym?
Nie. To ogromne wyzwanie. Ciężko jest znaleźć zrozumienie dla trybu pracy, który sprawia, że większość świąt spędzanych w gronie rodzinnym, zostaje zdezorganizowana przez repertuar teatrów. Zwłaszcza kiedy gra się w kilku, w różnych częściach Polski. Do tego rozmaite wydarzenia estradowe. A zasada jest prosta: się gra – się ma. Prawdziwe schody zaczynają się, kiedy rusza największa przygoda życia, czyli rodzicielstwo; ilość dylematów narasta lawinowo. Ale… jeśli ma się przy sobie tak wspaniałe dwie istoty, jak moje Kochane Dziewczyny, a do tego wsparcie, zaufanie i szacunek pozostałej części Rodziny, można przenosić góry. I za to dla Nich wielki ukłon.
Czy Pana zdaniem aktor to zawód zaufania społecznego i jak Pan postrzega odpowiedzialność związaną z wykonywaniem tego zawodu?
Czy tak jest… nie wiem. Może… Czasem… Ale bez wątpienia tak właśnie być powinno. Przecież grzebiemy w ludzkich uczuciach, umysłach, manipulujemy emocjami, kształtujemy spojrzenie na świat widzów, zwłaszcza tych młodszych. Przywilejem aktora jest możliwość formowania emocjonalnego i moralnego kręgosłupa społeczeństwa, otwieranie ludzi na świat, pobudzanie ich ciekawości, skłanianie do refleksyjnego myślenia, do empatii.
Jeden z moich kolegów po fachu powiedział kiedyś rzecz, którą zapamiętam na zawsze, bo niesie w sobie wielką mądrość… Polityk manipuluje prawdą, aby obronić kłamstwo; aktor kłamie, aby obronić prawdę. Znamienne i boleśnie prawdziwe. Niczym ziarno soli w ranie. A skala odpowiedzialności nie daje czasu na ból, ani na wygojenie ran.
Uważa Pan że reklama może być sztuką?
Oczywiście, że tak. Dziś niestety coraz częściej już tylko w wymiarze wizualnym, ponieważ zadania jakie pełni, są na tyle mroczne, że musi odnosić się do najprymitywniejszych ludzkich instynktów. Ale z czasów kiedy jeszcze oglądałem telewizję pamiętam takie reklamy, które pod każdym względem były brylancikami; wysmakowane, eleganckie, zabawne, mądre, niebanalne. Wypadłem z obiegu parę lat temu, ale wierzę, że takie reklamy można tworzyć i pewnie tak się dzieje. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto postawi na przełamanie stereotypów.
Jaką kuchnię Pan lubi? Ukochane danie?
Zdecydowanie domową, bowiem w nią faktycznie jest włożone serce. Może być tradycyjna, polska, śródziemnomorska, orientalna; a najchętniej… eksperymentalna. Choć z konieczności cieszy mnie cokolwiek, co pozwala mi przetrwać kolejny spektakl i kolejne pokonane kilometry.
Jeśli chodzi o danie, to nie wyhodowano takiej ilości ziemniaków, której nie byłbym w stanie wchłonąć pod postacią… placków ziemniaczanych. Jedyną konkurencję dla nich stanowi świeży chleb i takież pesto, pod warunkiem, że oba wyszły spod rąk mojej Żony. No i może do tego pomidorek.
Najpiękniejszy zakątek Ziemi jaki udało się Panu odwiedzić to?
Ciężko mówić o Ziemi, bowiem jak dotąd niezbyt daleko ruszamy się za nasz zaścianek, ale jest takie miejsce, które uwielbiamy i zawsze rodzinnie odwiedzamy je, aby nasycić głód piękna. Kawałeczek przed miejscowością Ulinia, jadąc w stronę Łeby, jest po prawej stronie drogi takie miejsce na szczycie wzniesienia, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na nadmorskie lasy przetkane polami i łąkami; w oddali po horyzont rozciąga się Bałtyk, a nieco po prawej stronie tego krajobrazu wyrasta gęsto zalesiona wydma, z której szczytu, wieczór po wieczorze, niezmordowanie i rytmicznie omiata okolicę światło latarni morskiej w Stilo. Ach, gdybym umiał malować…
Czy czyta Pan plotkarską prasę? Co Pan sądzi na temat brukowego traktowania życia znanych osób?
Biorę ją do ręki tylko wtedy, gdy na starociach kupimy z Żoną jakieś szkło i trzeba je przysposobić do transportu. Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Żeby to zrobić, musiałbym albo być nieprzyzwoicie nieszczerym, albo – mówiąc prawdę – obrazić wielu ludzi. Obrazić w ich mniemaniu, bo przecież trudno nazwać obrażaniem kogokolwiek napisanie prawdy o tym, co robi i co sobą reprezentuje. Żadna z tych sytuacji nie leży w mojej ambicji.
Niestety najbardziej przerażający jest fakt, że ogromna większość społeczeństwa patrzy na świat wyłącznie przez pryzmat takiej właśnie formy haniebnego marnowania papieru. Choć nie, nie marnowania, bo przecież wszystko to nabija czyjąś kieszeń, a jeszcze komuś daje niewyobrażalna władzę.
Co Panu jest bliższe – teatr, film, a może telewizja? Dlaczego?
Od końca… Telewizja już od dawna nie ma mi nic do zaoferowania. Kino uwielbiam, ciągle bowiem ma jeszcze sporo do powiedzenia i pokazania. W dodatku moja córka wkracza powoli w kolejny przedział wiekowy, otwierający przed nami możliwość sięgania do wielu wspaniałych tytułów z przeszłości i czerpania z bieżącej oferty wyobraźni twórców. A teatr… cóż, to mój drugi dom, moje drugie życie. Czy można dodać coś więcej?
O czym Pan marzy?
Żeby móc w dobrym zdrowiu podziwiać piękny świat, w którym nie tylko moja córka, ale wszystkie dzieci rozkwitają w szczęściu i z uśmiechem na ustach, a dorośli z dumą i spokojem patrzą na owoce swojego życia. Jestem utopistą, wiem. Ale przecież ktoś musi.
Najważniejsze książki to dla Pana?
Och, jest ich tak wiele… Właściwie każda, którą przeczytałem obdarowała mnie czymś, co stało się kawałeczkiem mojej świadomości. Za to uwielbiam je bezgranicznie. Jak przystało zresztą człowiekowi, który dzięki Mamie wychował się… w księgarni. Nie potrafię wskazać kilku, a zwłaszcza jednej, która byłaby dla mnie tą najważniejszą. Choć jest taka, która jest dla mnie od wielu lat najbardziej intrygująca – „Golem XIV” Stanisława Lema. Zaczynam ją czytać kilka razy w roku i zawsze docieram nie dalej niż do wykładu XLIII. Ta książka jest dla mnie czymś na miarę teorii liczb pierwszych dla ludzkości, choć w maleńkiej, osobistej skali. Kiedy już posiądę taki stan rozumu, który pozwoli mi przeczytać i zrozumieć to dzieło, będzie ono dla mnie niczym wrota, które otworzą przede mną nowe światy. Wierzę, że kiedyś tak się stanie.
Co czyta Pan teraz?
Mam dziwaczny, czasem kłopotliwy nawyk czytania kilku książek jednocześnie. Ale w tym szaleństwie jest metoda… Zatem aktualnie na afiszu: biografia Ernesto Che Guevary, pióra Jona Lee Andersona; „Doktor Żywago” Borysa Pasternaka, „Krótka historia czasu” Stephena Hawkinga i… „Wielka Księga Nalewek” w związku z domową produkcją spirytualiów.
Uprawia Pan sport?
Niestety nie mam czasu na uprawianie sportu. Poza tym moja praca zazwyczaj obfituje w „zajęcia sportowe” o bardzo urozmaiconym charakterze. Staram się natomiast każdą wolną chwilę wykorzystywać na różne rodzaje aktywności fizycznej z moimi Paniami.
Czy aktor musi być na diecie? Jaką dietę Pan stosuje by utrzymać linię?
Naturalnie wygląd i kondycja stanowią istotną kartę przetargową w rozmowach z potencjalnym pracodawcą. Ale trzeba pamiętać, że ciężko jest wyjść poza pewne uwarunkowania, choćby genetyczne. Wychodzę z założenia, że każda dieta, w powszechnym rozumienia tego słowa, doprowadza do większych lub mniejszych strat w organizmie, a czasem wręcz do ruiny. Tyle, że efekty ujawniają się czasem po latach. Myślę, że kluczem do sukcesu jest po prostu racjonalne odżywianie się, zgodne z tym, co podpowiada nam nasz organizm, bo on wie najlepiej czego mu potrzeba. Jeśli do tego dodać uważne czytanie etykietek, oczywiście bez popadania w przesadę, to mamy sposób na dobre samopoczucie. Zgody z własnym ciałem i jego akceptacji nie zastąpi żadna dieta. To tylko gra pozorów. Oczywiście moim skromnym zdaniem.
Pana 3 ulubione maksymy, jakich trzyma się w życiu?
„Errare humanum est, in errore perservare stultum.” (Seneka)
„Róbmy swoje…” (Wojciech Młynarski)
„Prawda zawsze leży pośrodku.” (Arystoteles)
Myślę, że jakikolwiek komentarz jest tu zbędny.
Czy aktor ma inne pasje? Jakie?
Uwielbiam fotografię. Możliwość uwiecznienia magicznej chwili w obrazie natury, czy wyjątkowej emocji na czyjejś twarzy, to wspaniałe przeżycie. Zwłaszcza, kiedy można podzielić się z innymi efektami tej osobliwej formy podglądania świata. Oczywiście zawsze z zachowaniem szacunku i dobrego smaku.
Mimo braku czasu staram się również kultywować tradycję… pisma odręcznego. Dziwnie to może zabrzmi, ale faktem jest, że ręcznie prowadzony dziennik wypraw rodzinnych, czy sztambuch zapisany przemyśleniami na temat otaczającego nas świata, to w obecnych czasach dla większości społeczeństwa rzeczy już tak egzotyczne jak… brak telefonu komórkowego. A przecież nic nie zastąpi wypieków na twarzy naszych wnucząt, które za trzy, cztery dekady, gdzieś na strychu znajdą taki „artefakt” zawierający obraz życia babci i dziadka.
No i oczywiście przyroda… czerpanie z jej piękna, rodzinne wypady w rozmaite miejsca oddalone od głównego nurtu cywilizacji, podglądanie zwierząt, długie marsze na przełaj przez zdziczałe pola i łąki, leśne wędrówki… Nieocenione chwile, które pozwalają naładować akumulatory na długą jazdę bez trzymanki.
Dorzucę do tego wieczny głód książek, którego z przyczyn technicznych nie jestem w stanie nawet oszukać, a co dopiero zaspokoić. A na koniec spora garść bardzo różnej, ale zawsze dobrej muzyki.
Co jest dla Pana miarą sukcesu?
Uśmiech na twarzach ludzi i szacunek jakim darzą się wzajemnie. No i może jeszcze świadomość, że idzie się do pracy nie tylko z konieczności; że nie jest ona karą, czy też nudnym obowiązkiem, ale przywilejem i radością.
Pana ulubiony film, reżyser, aktor filmowy?
O nie! Nikt nie przebrnie tak długiej listy. Zwłaszcza, że tytuły i osoby, które się na niej znajdują, reprezentują tak wielkie rozbieżności, że nawet słowo eklektyzm nie oddaje jakiejkolwiek reguły doboru. Od „Jabłek Adama” przez „Rękopis znaleziony w Saragossie” i „Salto”, po „Ognisty podmuch” i „Π”; od Gary’ego Oldmana, przez Willema Dafoe i Zbigniewa Cybulskiego, po Tadeusza Fijewskiego i Franciszka Pieczkę. Od Francisa Forda Coppoli, przez Stanleya Kubricka, po Jana Jakuba Kolskiego, braci Kondratiuków i Piotra Szulkina. Gdzie tu sens, logika? Tylko szaleństwo.
Na co warto pójść do teatru?
„Księżniczka Czardasza” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza, zrealizowana przez Teatr Muzyczny w Poznaniu, jest sztuką, która, mam nadzieję, wprowadzi wiele zamieszania w świat operetki. Oto bowiem mamy do czynienia z repertuarem, do którego przylgnęła łatka sprofilowania pod odbiorcę 65+, a tymczasem okazuje się, że można nim bawić również dwudziestolatków. Zawsze powtarzałem, że jeśli potraktuje się operetkę ze świadomością tego, jak trudny w gruncie rzeczy jest to gatunek, będzie można pokazać jej inne oblicze, za którego sprawą widzowie od lat dziesięciu do stu będą mogli się zacnie bawić i śmiać do rozpuku. Dużo jeszcze pozostaje do zrobienia w tej materii, ale wierzę w nieodkryty potencjał tej wytwornej damy, jaką zawsze była operetka. Miałem w swoim życiu szczęście spotkać kilka takich wytwornych dam, które rezygnując z kostycznej koturnowej wiekowości nie straciły nic ze swej klasy, a zyskały drugie życie, ku wielkiemu zachwytowi i radości młodego pokolenia. Tylko czerpać.
Jaką rolę powinien pełnić teatr w dzisiejszej Polsce?
Powinien łączyć ludzi, dawać możliwość zgodnego i owocnego współistnienia wyznawców różnych poglądów. Powinien uczyć wzajemnego szacunku wszystkich, którzy
w nim bywają; tych w kulisach, na scenie i na widowni. Powinien łapać za serca i gardła, i nie puszczać aż do duszności, aż do łez, dopokąd wszyscy nie zrozumiemy, że tylko ten szacunek sprzężony z ciężką pracą i świadomością rozległości horyzontu, pozwolą nam zbudować wspólną lepszą przyszłość.
Uważam również, że nie wolno nam przespać ostatniej bodaj chwili, w której teatr może jeszcze obudzić wrażliwość w młodych ludziach. Tę zwykłą ludzką wrażliwość, którą kawałek po kawałku amputuje im system oświaty i realia życia, protezując ją Internetem.
W sensie miejsca marzy mi się taki teatr, który nie tylko błyśnie światłami w czasie spektaklu, ale będzie tętnił życiem mieszkańców miasta od rana, do późnych godzin nocnych, roztaczając nad swoimi bywalcami aurę… wylęgarni motyli, w której każda piękna, czy pożyteczna myśl, będzie unosiła się nad głowami rozmówców lotem pełnym barw, finezji i zachwytów.
Czy bierze Pan udział w imprezach charytatywnych - jeśli tak to jakiego typu akcje Pan wspiera?
Na miarę swoich skromnych możliwości czasowych wspieram wszelkie inicjatywy, do których zostanę zaproszony. Każdy ma możliwość niesienia pomocy tym, którzy jej potrzebują. Ktoś może się podjąć mecenatu, ja mogę zaśpiewać lub wystawić na licytację jakiś ślad swojej działalności, a ktoś zwyczajnie powiedzieć dobre słowo. Czasem to właśnie wystarczy by uratować czyjeś życie.
Kończył Pan szkołę teatralną? Jakie są wady a jakie zalety kształcenia na tej uczelni i co powinno się zmienić?
Szkoły teatralne mnie nie chciały. Ze studium wokalno-aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni uciekłem po pierwszym semestrze. W sumie ocierałem się o różne instytucje edukacji artystycznej, ale poza krakowskim „Lart studiO” nigdy w sposób trwały, czy efektywny. Dlatego nie powinienem się wypowiadać na ten temat. Jedno co mogę stwierdzić dotyczy kwestii kształcenia wokalnego w naszym kraju. Od kilku, może kilkunastu lat coś w tej materii zaczęło zmieniać się na lepsze, bardzo konkretnie w niektórych przypadkach. I to dobrze i tak trzymać, bo mamy na tym polu bardzo wiele do nadrobienia.
Najwspanialsza scenografia, kostium, charakteryzacja z jaką Pan pracował?
Wszystkie trzy dziedziny sprzęgły się w moim przypadku w dwóch tytułach. Pierwszy to „Les Misérables” w warszawskiej ROMIE, a drugi „Jekyll & Hyde” w poznańskim Teatrze Muzycznym. Jako wykonawca oba zdarzenia pod tym kontem mogę określić tylko jednym słowem – harmonia. Do tej puli muszę również dorzucić fenomenalną w swej prostocie i sile przekazu scenografię do „Jesus Christ Superstar” na scenie Teatru Rozrywki, oraz kostium i charakteryzację, w których przyszło mi „straszyć” widzów tejże Rozrywki, wcielając się w postać Frank-N-Furtera („The Rocky Horror Show”).
Czy zawód aktora wymaga wyrzeczeń? Jakich?
Owszem. O trudnych aspektach życia rodzinnego już pisałem. Do tego dochodzi ciągłe igranie z własnym zdrowiem. Tu człowiek nie doje, tam nie dośpi. Nikt z nas nie liczy nieleczonych kontuzji, które nader często odbijają się bolesnym echem przez długie lata, a czasem owe efekty nie opuszczają nas już nigdy. Właściwie ból po kilkunastu latach pracy staje się naszym nieodłącznym, wiernym towarzyszem. Jeszcze gorzej jest z przechodzonymi infekcjami, których skutki przecież gdzieś tam w naszych ciałach się kumulują.
Zdarza się od czasu do czasu taka produkcja, dla której dobra trzeba się niemal całkowicie wyrzec siebie. Chodzi o takie przypadki, w których realizatorzy spektaklu nie czerpią inspiracji z aktora czy materiału, ale siłowo wcielają w życie swoją ideę i wizję spektaklu, nie zawsze sensowną. To zawsze trudne doświadczenie, ale cóż, słowo się rzekło, a umowę podpisało.
Czy angażuje się Pan w życie polityczne? W jaki sposób?
Nie. Trzęsawisko nie jest dla zwykłego zjadacza chleba zbyt przyjaznym środowiskiem życia. Omijam szerokim łukiem, względnie zawracam i szukam innej drogi.
Co Pan najbardziej boli w dzisiejszej Polsce?
Fakt, że jako Naród przez dziesięciolecia klęsk, cierpień, kłopotów, potknięć i plag, nie nauczyliśmy się kompletnie niczego i ciągle popełniamy te same błędy. Niczym dziecko, które raz za razem z uporem maniaka wyciąga gołą ręką jajka z wrzącej wody. No i na domiar złego ta wieczna wszechobecna zawiść i przemożna chęć dokopania bliźniemu! Szkoda, bo przecież tyle mamy w sobie piękna i szlachetności, które tkwią w nas bezowocnie, przygaszone i ukryte przed światem „(…)jako dyjament w brudnym zawarty kamieniu.(…)”.
Co Pan sądzi o zatrudnianiu hejterów przez partie polityczne? Czy to już norma czy nadal działanie nieetyczne?
Kiedy miałem osiemnaście lat otrzymałem wezwanie przed Wojskową Komisję Uzupełnień. Doświadczeni koledzy powiedzieli mi wtedy, że tam gdzie zaczyna się wojsko, kończy się logika. Jakiś miesiąc później owa Komisja wysłała mnie na konsultację kardiologiczną do… ginekologa. Nie, nie jest to pomyłka. Wówczas również nie była, choć tak próbowałem to sobie zracjonalizować.
Z taką samą stanowczością, jaka dotyczyła logiki w ówczesnych Siłach Zbrojnych, dziś mogę wypowiedzieć się na temat etyki w polityce.
Jeśli zaś chodzi o samych hejterów… to dobrze, że Internet i polityka dają im jakiekolwiek zajęcie. Jest wielu ludzi, których życiowy dramat polega na tym, że nie kwalifikują się nawet do wylewania pomyj do koryta w chlewie. Albo porozlewają dookoła, albo sami na siebie… Kiedyś pewnie przymieraliby głodem, dziś mogą funkcjonować dzięki temu, że ktoś podtrzymuje w nich przekonanie, że mają panowanie nad pomyjami; przynajmniej wirtualnymi.
Czy etyka w dzisiejszym świecie ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Chcę wierzyć, że tak jest. Choć znaczenie etyki, podobnie jak w przypadku innych wartościowych pojęć, uległo sporej dewaluacji. W książce „Les Misérables – narodziny sztuki” popełniłem kilka zdań na temat dwojakiej natury prawdy i sprawiedliwości. Podobnie jest z etyką, jeśli zarzucimy jej właściwą pielęgnację. Jeśli bowiem promujemy patriotyzm jako postawę wysoce etyczną, po czym pozwalamy na to, by Polacy w ramach owego patriotyzmu wzajemnie się okradali, opluwali i ubliżali sobie na każdym kroku, to jaki obraz etyki malujemy dla przyszłych pokoleń?
Jeżeli wpajamy dzieciom, że postawą wysoce etyczną jest szacunek dla potrzeb drugiego człowieka, przy czym od samego początku wdrażamy je w bezwzględny wyścig szczurów, to gdzie wyznaczamy w ich świecie miejsce dla etyki? Jeśli ktoś spowiada się ze skruchą ze swoich grzechów, odmawia zadaną pokutę, a wieczorem bije żonę i znęca się psychicznie nad dziećmi, to jaka etyka przyświeca jego działaniom? Jeśli ktoś w sobotę wieczorem dzwoni na policję z zawiadomieniem, że sąsiedzi obchodzący rocznicę ślubu zakłócają ciszę nocną, a w poniedziałek wywozi do lasu całe worki śmieci, to jakie ma prawo do uczestniczenia w dyskusji o etyce?
I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy walczyć o przywrócenie właściwego znaczenia pojęciu etyki. To słowo musi znaczyć wiele i właściwie. Bez tego będziemy błądzić niczym pijane sieroty po Intelekcie i Kulturze, wśród mglistych uliczek Ciemnogrodu.
Pana ulubiony wiersz? – (prosimy o cytat)
I znów pytanie, na które trudno odpowiedzieć inaczej niż obszernym elaboratem. Ileż jest takich wierszy, które od lat przyprawiają mnie o dreszcze. Towarzyszyły mi w młodzieńczych wzlotach i upadkach, a potem zostały wiernymi przyjaciółmi. Trwają przy mnie po dziś dzień, co jakiś czas poszerzając swe zastępy o nowego towarzysza doli i niedoli. Jednym z moich ulubionych, najbliższych memu sercu utworów, jest wspaniały dramat Edmonda Rostanda „Cyrano de Bergerac”. Tytułowy bohater tej sztuki niejednokrotnie stanowił dla mnie oparcie w rozmaitych życiowych okolicznościach; zapewne za sprawą tego, że widzę w nim bratnią duszę. Stąd też cytat, który kołacze mi się po głowie…
„(…) Zyskać triumf jednako obstając przy swojem.
Ot mówiąc jednym słowem… nie chcąc być powojem,
Choć dębem nie jestem, ani też topolą,
Nie pójdę zbyt wysoko, lecz sam, własną wolą.”
Polecam wszystkim dociekliwym zapoznanie się z okolicznościami, które wieńczy ów cytat. Uważam, że to jeden z najpiękniejszych monologów w historii dramaturgii. A nauka płynie z niego nader ważna i mimo niemal stu dwudziestu lat, które minęły od czasu powstania tego dzieła, ciągle aktualna. Może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Redakcja: Jolanta Król
Zdjęcia: Damian Hornet
Janusz Krucińsjki urodził się w Katowicach, w roku 1974. Aktor, wokalista, autor tekstów piosenek, pasjonat fotografii. Absolwent krakowskiego studium teatralnego „Lart studiO”. Czas spędzony w Krakowie to również współpraca z „Kabaretem Artura I.”, a zarazem pierwsze kroki na estradzie. Po krótkim epizodzie w Studium Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni wrócił na Śląsk i tu, w roku 1996 trafił do zespołu wokalnego chorzowskiego Teatru Rozrywki. Jak sam powtarza, sześć lat spędzonych na etacie w Rozrywce stanowiło prawdziwą szkołę teatru. Pokonując kolejne szczeble wtajemniczenia, doskonalił jednocześnie warsztat wokalny pod kierunkiem Danuty Bogus.
W roku 2000 rozpoczął pracę również poza Śląskiem. Od tamtej pory, na scenach teatrów muzycznych w Chorzowie, Gdyni, Szczecinie, Poznaniu i Warszawie wykreował wiele głównych ról, w tytułach należących do ścisłego kanonu światowego musicalu – Che i Peron w „Evicie”, Jezus i Judasz w „Jesus Christ Superstar”, Roger w „Rent”, Chris w „Miss Saigon”, Jean Valjean w „Les Misérables”, Quasimodo w „Notre Dame des Paris”, Henry Jekyll i Edward Hyde w „Jekyll & Hyde”, i wiele innych.
Sceniczne i estradowe peregrynacje zaowocowały współpracą z wybitnymi twórcami polskiej muzyki, wśród których znaleźli się między innymi Katarzyna Gärtner, Bartłomiej Gliniak, Zygmunt Konieczny, Włodzimierz Korcz, Piotr Rubik. Brał udział w licznych przedsięwzięciach estradowych, od kameralnych koncertów, po wielkoformatowe oratoria i widowiska muzyczne. W roku 2012 wraz z zespołem Ordalia nagrał płytę pt.: „Nowe ordalia”, która w rankingu miesięcznika Teraz Rock otrzymała cztery gwiazdki.
Zdjęcia jego autorstwa, wprowadzające widzów w najgłębsze zakamarki teatru (dosłownie i w przenośni), prezentowane były w szczecińskiej Operze Na Zamku i warszawskim Teatrze Muzycznym ROMA. Jest również współautorem unikatowego albumu, poświęconego powstaniu warszawskiej inscenizacji musicalu „Les Misérables”. Tłumaczy piosenki i pisze do nich teksty, zarówno na potrzeby sceny, jak i estrady. Wiele z nich można było usłyszeć ze sceny Teatru Rozrywki. Najmłodsi widzowie mogą usłyszeć jego głos w licznych produkcjach animowanych.
Od kilku lat wraz z żoną i córką mieszka w podwarszawskim Legionowie i wciąż przemierza Polskę wszerz i wzdłuż, racząc widzów i słuchaczy emocjami jakich szukają w teatrze, oraz na estradzie. Widzowie Teatru Rozrywki mają okazję oglądać go w reaktywowanej w sezonie teatralnym 2015/16, mrocznej wizji dwoistości ludzkiej natury – musicalu „Jekyll & Hyde” autorstwa Franka Wildhorna i Leslie Bricusse’a, w reżyserii Michała Znanieckiego. Najbliższe pokazu musicalu – w dniach 27-30 października 2016 r.
Twój komentarz zostanie wyemitowany po zatwierdzeniu jego treści przez moderatora.
Redakcja nie odpowiada za treść komentarzy.
Komentarze:
W tej chwili brak komentarzy